ODCINEK dziesiąty
Wspomnienia z zabójcą w tle
Przede mną leży zakurzona sterta teczek związanych szarymi sznurkami. Sygnatura: III K 148/82. Zaraz je otworzę, przeniosę się w czasie do 1979 roku i – osłupieję…
Tymczasem omiatam wzrokiem salę, w której grupka nieznanych mi ludzi pieczołowicie przegląda sądowe akta. Pięćdziesięcioletni mężczyzna w nienagannym garniturze, który właśnie sięga do eleganckiej dyplomatki. Dwudziestoparolatka w długich, kruczoczarnych, lśniących włosach. Pani w średni wieku uzbrojona w nienaganną garsonkę. I podstarzały facet w kitce, który zagryza długopis – może dziennikarz?
Z trudem powstrzymuję swoją bujną wyobraźnię, która każe mi wymyślać sensacyjne motywacje nieznanym czytelnikom. Biorę łyk wody, sięgam po pierwszy tom, rozplątuję supełki sprzed trzydziestu lat i zaczynam tropić seryjnego zabójcę.
Podczas wertowania kolejnych kart natrafiam na notatkę służbową z 18 sierpnia 1979 roku. Funkcjonariusz milicji pisze w niej o odnalezieniu zwłok kobiety.
Oto początek emocjonującej, choć mało znanej sprawy, która będzie kanwą mojej najnowszej powieści kryminalnej.
Jeszcze jeden dokument – protokół oględzin zwłok podpisany przez kapitana Andrzeja Przywieczerskiego (pojawia się w „Martwych ciałach”). Sprawdzam miejsce i – momentalnie robię wielkie oczy.
Gaj Wielki!
Gaj Wielki. Miła, spokojna wioseczka, którą bardzo często mijam, jadąc Drogą Krajową 92 do Bytynia, gdzie mieszka mój chrzestny, leśnik. Niepozorny punkt na rytualnej trasie. Zaciszne miejsce, gdzie jeszcze niedawno stał fotoradar.
Miejsce odnalezienia zwłok? Okolice Gaju Wielkiego, Grzebieniska i Stramnicy. Las.
Grzebienisko – nazwa własna, o której słyszę od zawsze. W Grzebienisku to, w Grzebienisku tamto. „Przejeżdżałem wczoraj przez Grzebienisko”. „Michał? Zaraz będę, właśnie wyjeżdżam z Grzebieniska”.
Czuję, że przechodzi przeze mnie prąd, kiedy uzmysławiam sobie coraz dobitniej, że mapa tej krwawej historii zaczyna nakładać się na moją prywatną mapę i jednocześnie zmieniać wizję osobistej geografii.
Następny dokument. Notatka służbowa, która jest streszczenie rozmowy ze sklepową z Gaju Wielkiego, która mieszka w Bytyniu. Kolejna notatka. Opis rozmowy z gajowym z leśnictwa w Bytyniu. Na myśl o tym, że w aktach znajdzie się moje nazwisko, czuję nagły przypływ gorąca. Przerzucam pospiesznie stronice. Żadnego Larka. Hm, będę musiał zadzwonić do wujka i zapytać, czy coś pamięta.
Kolejna sekwencja notatek służbowych. W efekcie wokół trupa, który za chwilę uzyska tożsamość i miejsce zameldowania, gromadzi się zbiór tekstów coraz silniej wiążących mnie z miejscem zbrodni.
Bernardyna R. została zabita na obrzeżach mojego prywatnego świata, którego fragmencik zarysowałem w „Mężczyźnie w białych butach”.
Zwolnił, zerknął na ruinę pałacu Niegolewskich, potem wrzucił kierunkowskaz i skręcił w lewo, zjeżdżając tym samym z szosy prowadzącej do Świecka. (…) Minął sklep, parę domów i znowu skręcił w lewo. Znalazł się na drodze gruntowej ciągnącej się wzdłuż rozległych pól uprawnych, a potem przez las.
Zanim bohater pojawił się w pobliżu pałacu Niegolewskich, musiał minąć Gaj Wielki, w którym mógłby skręcić w stronę Grzebieniska.
W pewnym momencie natrafiam na fotografie przedstawiające tamtejszy pejzaż. Znam go doskonale. Leśna droga, krzewy, zaorane pole, las… I w środku tego wszystkiego ciało martwej kobiety… Parę tygodni temu byłem tam na spacerze, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
Wertuję dalej dokumentację i natrafiam na protokół przesłuchania przestępcy. Z jego opowieści wynika, że w dniu zabójstwa pojechał ze swoją ofiarą do zajazdu w Podrzewiu. On zjadł golonkę, ona sznycel z pieczarkami.
Podrzewie – kolejny ważny punkt odniesienia. Ostatni raz byłem w tej restauracji w 2007 roku. Okazja? Stypa po pogrzebie babci Ani, która całe życie mieszkała w Bytyniu, w leśniczówce przy Starych Brzękach.
Zabójca twierdzi, że po obiedzie wsiedli do samochodu i ruszyli do Grzebieniska przez Gaj Wielki. O 12:15 wjechali do lasu. Zatrzymali się w pobliżu krzewów na drodze prowadzącej przez pole kukurydzy. Po drugiej stronie mieli pole ze ściętym jęczmieniem. Mężczyzna wyciągnął koc i rozłożył go pod drzewem. Rozebrali się i dwie godziny oddawali się miłosnym uniesieniom. Dopiero potem doszło do tragedii.
Doczytuję do końca protokół, zdaję akta, wychodzę z sądu, wsiadam do samochodu, opuszczam Poznań, wjeżdżam na DK92 i po kilkunastu minutach jestem w Gaju Wielkim. Przed skrzyżowaniem dostrzegam zieloną tablicę z napisem „Grzebienisko 5”, skręcam w lewo i zatrzymuję się przy sklepie „ABC”.
Wypuszczam powoli powietrze. I nagle przypominam sobie, że to właśnie tutaj w 2001 roku doszło do słynnego napadu na konwój.
No cóż, czas na wizję lokalną, która spektakularnie przemodeluje moją prywatną geografię i nada jej filmowy posmak.
ODCINEK dziewiąty
9. Żądam pointy!
Wciągająca opowieść. Po dwóch, trzech zdaniach złapałem haczyk i nie potrafiłem puścić. Moja ciekawość została skutecznie rozbudzona – w efekcie musiałem poznać rozwiązanie, musiałem dowiedzieć się, co się stało. Dlatego pointa – wymierzona w moje oczekiwania – sprawiła mi ból. Niemal fizyczny.
To ważne doświadczenie dla pisarza. Na własnej skórze sprawdzić, w jaki sposób fabuła działa na publiczność. Fizjologia lektury – tak bym nazwał tę fascynującą wiedzę.
– No dobrze – mówię, wpatrując się niespokojnie w oficera – Ale ostatecznie kto zabił?
– Nie wiem.
– Jak to pan nie wie?
– Musieliśmy umorzyć sprawę z braku dowodów.
Przyznam, że obawiałem się tego. Miłosław Czarnecki, były naczelnik poznańskiej dochodzeniówki, regularnie częstuje mnie takimi opowieściami. Opowieściami bez typowego zakończenia, które przynosi ukojenie, uspokaja ludzkie zmysły. Obawiałem się takiego okropnego finału, ale mimo wszystko miałem nadzieję, że tym razem rzecz potoczy się po bożemu. Niestety, konwencja kryminalnej narracji ponownie została pogwałcona i ponownie przekonałem się, jak ważna jest ostatnia scena, w której odbiorca otrzymuje nagrodę specjalną: odpowiedź na pytanie, kto zabił.
Jeszcze jedna taka historia – pomyślałem sobie. – i uduszę faceta. Przecież opowieść musi mieć zakończenie. Co ja teraz zrobię? Nie wytrzymam, żądam epilogu.
– Wie pan co? – mówię i jednocześnie uśmiecham się na przekór buzującym we mnie emocjom – Ja tak tego nie zostawię. Moja literacka wersja tej sprawy będzie zawierała pointę, która wskaże sprawcę.
– Ależ naturalnie – odpowiada policjant, a ja przypominam sobie fragment „Obietnicy”, ulubionej powieści, której autor, Friedrich Dürrenmatt, zadrwił bezlitośnie i celnie z oklepanych zakończeń:
Opowie pan z grubsza rzecz tak, jak ją opowiedzieć próbowałem, ale, oczywiście lepiej. Jest pan przecież fachowcem z tej branży… Tyle że u pana przy końcu zjawi się potem naprawdę morderca, a wtedy spełnią się nadzieje i wiara zatryumfuje, przez co opowieść stanie się – kto wie, nawet do przyjęcia dla świata chrześcijańskiego. Można obmyślić i dalsze złagodzenia.
A kichać na to – myślę sobie dalej, cały czas uśmiechając się do rozmówcy. – Kichać na to, że zakończenia kryminałów są zazwyczaj żenująco banalne, tragicznie naciągane. I co z tego? Najwyraźniej ludzka natura potrzebuje kiczu, najwyraźniej tandetne zakończenie to coś, bez czego nie czytelnik nie potrafi się obejść. Rozpoczęta historia musi zostać odpowiednio zakończona, zamknięta – i już!
Potem rozmowa zeszła na temat wizji lokalnej.
– Taki przykład – odzywa się Czarnecki, przerywając moje bezgłośne i nerwowe rozważania. – W pewnym gospodarskim obejściu zniknęło dziecko. Zdenerwowana matka zawiadamia nas, my przyjeżdżamy i zaczynamy przeszukiwać teren. Pola, lasy, łąki – nic. W takiej sytuacji raz jeszcze sprawdzamy samo obejście. Ktoś zagląda do studni, która jest przykryta deskami.
Tu następuje krótka pauza. Spoglądam na Czarneckiego – i czuję, że złapałem haczyk.
– Na dnie studni leży martwy chłopiec.
Policjant upija łyk kawy.
– Powstaje pytanie. Jeśli dziecko wpadło do studni, to kto położył na niej deski? No kto? Sprawca. To jasne. Już nie pamiętam, dlaczego, ale uznano, że zrobiła to matka. W trakcie dziesięciogodzinnego przesłuchania przyznała się do winy. Ale następnego dnia odwołała to. „To nie ja” – powiedziała.
– I co dalej? –zapytałem, bojąc się, że i ta historia pozostanie bez rozstrzygnięcia. – To ona zabiła?
Odpowiedź zabrzmiała jak wyrok skazujący:
– No cóż. Każdy ma swoje zdanie, ale tak naprawdę nigdy nie dowiemy się, jak to było. Moja wersja jest taka. Studnia była odsłonięta. Dzieciak bawił się obok i nagle zupełnie przypadkowo wpadł do środka. Matka tego nie widziała i w którymś momencie machinalnie zasłoniła właz.
– To dlaczego przyznała się podczas przesłuchania?
– Podłamała się psychicznie, poczuła wyrzuty sumienia.
Potem była kolejna opowieść. Ze świetnym początkiem, ale z urwanym zakończeniem.
Sfrustrowany pożegnałem się i poszedłem do domu.
Wieczorem zajrzałem do Dürrenmatta. Żeby się dobić:
Potężnego wzrostu morderca – czarownik Marianki – wyszedłby uroczyście z lasu o zachodzie słońca, kierując swe kroki do mniemanego dziecka i napawając się z góry rozkoszą, jaką mu po długiej przerwie sprawi ponowne manipulowanie brzytwą. Świadomość, że wpadł w piekielną pułapkę, doprowadziłaby go do furii, do ataku szału. Nastąpiłaby walka z Matthäim i policją, a potem, może na samym końcu – musi pan wybaczyć to moje rozpoetyzowanie – wzruszająca rozmowa rannego komisarza z dzieckiem, niedługa, kilka urywanych zdań… Bo czemuż by i nie!… Dziewczynka uciekłaby po prostu od boku matki, żeby się spotkać z ukochanym czarodziejem, doznać nieopisanego szczęścia. Tym trybem wszystkie okropieństwa mogłaby zakończyć poświata łagodnych uczuć ludzkich i czarodziejska poezja wyrzeczenia. Albo – co jest prawdopodobniejsze – zmajstrowałby pan coś zgoła innego; znam już przecie pana trochę, choć prawdę mówiąc, Maks Frisch jest mi bliższy.
No cóż, ja na pewno zmajstruję zakończenie, które odpowiednio zwieńczy historię.
Zamykam z trzaskiem książkę i idę przyrządzić sobie kolację. Płatki jaglane z rozmrożonymi wiśniami.
□
ODCINEK Ósmy
Opowieść więzienna
Przychodzi sms. Zerkam na ekranik smartfona. „Idziesz do więzienia”. Marszczę brwi. „W listopadzie”. To jakiś żart? A może znowu zapadłem w kryminalny sen i tym razem przeobraziłem się w bohatera powieści Katarzyny Puzyńskiej? Niespokojne rozmyślania przerywa mi kolejna wiadomość.
„Bez noclegu”. A po kropce buźka. Dzwonię.
– O co chodzi? – pytam.
– Nie bój się, chłopie. Wycieczkę do Aresztu Śledczego ci załatwiłem. Do słynnego poznańskiego Młyna, który gościł Edzia Kolanowskiego i Tadzia Kwaśniaka. Żebyś zobaczył miejsce, o którym piszesz w książkach. No co, nie chcesz?
***
Parę dni później prowadziłem w leszczyńskiej bibliotece warsztaty z reportażu. W czasie przerwy na kawę i ciasteczka jedna z uczestniczek, zdradziła nam, że parę razy w ramach obowiązków służbowych odwiedziła areszt śledczy.
– Naprawdę? – nadstawiliśmy ciekawie ucha. – Opowiedz.
– Do tej pory za słowem „areszt” nic się dla mnie kryło, żadna konkretniejsza treść, żadna emocja – mówi Dorota i wypija łyk kawy.
Przyglądamy się jej uważnie – jesteśmy głodni dobrej historii.
– A dzisiaj?
– Dzisiaj jest zupełnie inaczej.
***
To była jesień, może zima – zaczęła Dorota. – Pojechałam tam zrobić zdjęcia cel, w których przebywają osadzone kobiety.
Pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy to gruby mur wykończony kolczastym drutem.
Potem druga: śmieszne okienko, przez które podaje się dowód czy jakieś upoważnienie. Wciskasz dzwonek i nagle z tego okienka wysuwa się ręka. Zaczynasz czuć się dziwnie. No ale nic, idziesz dalej.
Po chwili kolejny przystanek. Trzeba zdać wszystkie osobiste rzeczy, torebkę, telefon komórkowy.
W końcu znajdujesz się w środku. Masz wrażenie, że się zderzasz – z czym? – czy ja wiem? – z ciszą, powagą, czymś złowrogim, budzącym grozę.
– Grozę?
– No tak. Szybko uprzytamniasz sobie, że tutaj ludzie nie przebywają z własnej woli, że to jest dla nich kara. Rozumiecie, co ma na myśli? Gęstość powietrza. Atmosfera. Dziwna, niespokojna szarość, wiele zamkniętych drzwi.
– Kto cię oprowadzał?
– Strażniczka i rzecznik prasowy. Podeszliśmy do celi, w której przebywało pięć kobiet. To tam miałam pstryknąć foty. I znowu uderzająca sprawa. Strażniczka nagle przechodzi metamorfozę. Z normalnej, miłej babki zamienia się w stanowczą czy raczej wredną postać. Ostrym tonem każe im wyjść.
– Wychodzić, nie gadać!
Jedna z więźniarek nie dosłyszała, więc polecenie zostaje powtórzone – o wiele głośniej. Spojrzałam na strażniczkę – była bardzo nastroszona, napięta…
Kobiety wyszły, stanęły pod ścianą. Byłam naprzeciwko nich, czułam napięcie. Nagle od tyłu zaszedł mnie rzecznik prasowy, nachylił się nade mną i szepnął mi do ucha: „Cztery siedzą za głowę”.
***
– Co to były za kobiety?
– Zwyczajne. Normalne. Jak strażniczka. Jak ja… Chociaż nie, coś je jednak wyróżniało.
– Co?
– Brakowało im kobiecości. Były twarde, męskie. Mam tu na myśli sposób mówienia – stanowczy, zacięty. Albo sposób siedzenia – z rozszerzonymi nogami, z charakterystycznie opartymi o kolana łokciami.
– A jak reagowały na ciebie?
– Nerwowym uśmiechem.
***
– Potem rzecznik opowiedział mi trochę o pracy takiej strażniczki. Ona cały czas pamięta, że nie wolno jej się zakumplować z osadzonymi. Bezustannie musi je obserwować, kontrolować. Wiecie, stan wzmożonej czujności i nieufności. Nie może wyjść ze swojej roli. Dość podłej, przyznajmy. Co ważniejsze, musi też pamiętać o szacunku, bo przecież kiedyś kara się skończy, osadzone przestaną być osadzonymi i na powrót staną się wolnymi ludźmi – będzie mogła je spotkać na mieście, na przykład w sklepie czy na basenie. A to się zdarza i różnie wtedy to wygląda. Raz dobrze, raz źle.
***
– Słyszałaś pobrzękiwanie łańcuchów, szczęk kluczy?
– Nie. Tam jest inaczej niż na filmach.
– To znaczy?
– Areszt jest miejscem bardzo nieoczywistym. Z jednej strony, pokoje, telewizory, kuchnia, zaparzanie herbatki, ruch na korytarzach, z drugiej, kraty, druty kolczaste, mury za oknami.
***
– Gdybyś kręciła dokument o aresztach śledczych czy zakładach karnych, jaką byś go zamknęła?
– Powiem wam.
Odział dla osadzonych za ciężkie przestępstwa i psychicznie chorych. Wizyta dobiega końca. Razem ze strażniczką zbliżamy się do drzwi wyjściowych. Z tyłu, gdzieś tam za nami po schodach schodzi kilkunastu więźniów i dwóch strażników. Strażniczka dzwoni. Żadnego odzewu. Jeszcze raz, ciągle nic. Tamci idą w naszym kierunku. Serce zaczyna mi szybciej pulsować. W końcu drzwi się otwierają, wychodzimy pospiesznym krokiem. Oddycham z ulgą.
***
– Jakiś morał?
Dorota spogląda na nas – jakby trochę rozbawiona.
– Mam! Po wyjściu pomyślałam: kurcze, trzeba jednak uważać, żeby tu nie trafić. Jako osadzona.
Śmiejemy się.
Może odrobinę nerwowo? Kto wie?
Wyłączam dyktafon.
Robimy sobie przerwę. Niektórzy z nas wychodzą z budynku zapalić papierosa i przy okazji odetchnąć świeżym powietrzem.
W pewnym momencie ulicą przejeżdża Golf wypełniony rozwrzeszczaną młodzieżą i zostawia za sobą kilka chwytliwych słów: „Niech żyje wolność, wolność i swoboda, niech żyje zabawa i dziewczyna młoda!!!”
□
ODCINEK SIÓDMY
Gdybym był policjantem
Budzę się gwałtownie. Siadam na łóżku, odczekuję chwilę, żeby przyzwyczaić się do ciemności. Potem wstaję i podchodzę do okna. Odsłaniam żaluzje. Miejska sceneria oświetlona lampami i neonami działa na mnie kojąco.
Gdybym był postacią filmową, nalałbym sobie szklankę wódki i wypił jednym haustem. Potem sięgnąłbym do marynarki, wyjął z wewnętrznej kieszeni paczkę papierosów, zapalił jednego z nich, głęboko się zaciągnął i na koniec tej sekwencji wyszeptał jakiś nastrojowy aforyzm o marnym życia „psa”. Tymczasem jestem tylko zwyczajnym wielbicielem kryminałów, któremu przyśniło się, że jest policjantem i prowadzi piekielnie trudne śledztwo. Więc wziąłem łyk przefiltrowanej wody i zadumałem się. Na trzeźwo.
Tak, miałem sen. Nie proroczy, ale frapujący.
Od paru dni podczytuję sobie „Obietnicę” Friedricha Dürrenmatta, bardzo oryginalny utwór, który nosi podtytuł „Podzwonne powieści kryminalnej”. Wspomniałem o nim w ostatnim odcinku. Dochodzi do zabójstwa dziewczynki, sprawę przejmuje komisarz Matthäi. Odwiedza rodziców i na swoje nieszczęście składa im tytułową obietnicę – „na zbawienie duszy” – że wykryje sprawcę. Niebawem przekazuje jednak dochodzenie koledze, ponieważ w ramach międzynarodowej współpracy musi wyjechać do Jordanii. Na lotnisku dostrzega „mnóstwo dzieci”, „dziewczęta i chłopcy w barwnych letnich strojach”, rezygnuje więc z podróży i wraca do historii, która powoli staje się jego obsesją. Nie zraża się faktem, że z powodu swojej decyzji, która oznaczała zerwanie umowy, stracił pracę. Zatrudnia się na stacji benzynowej i na własną rękę prowadzi czynności śledcze. Niestety, z upływem czasu, traci przy tym kontakt z rzeczywistością. W jednej ze scen widzimy, jak siedzi na ławce „i – przygasły, zidiociały – gapił się w osłupieniu przed siebie”.
Koniec jest na tyle frapujący i prawdziwy, że zapada w pamięć – wrócę do niego przy innej okazji. Rzecz w tym, że w trakcie lektury zacząłem sobie przypominać opowieści znajomych policjantów.
Późno w nocy zgasiłem światło, ale, mimo wysiłków, nie mogłem pozbyć się przykrych obrazów.
Oględziny zwłok zamordowanego dziecka.
Zrozpaczony ojciec z siekierą w rękach.
Seryjny zabójca wyglądający na bardzo miłego, niewinnego człowieka.
Niepewny i przestraszony oficer, który przynosi rodzicom straszną nowinę.
Dziewczynka spacerująca samotnie po lesie.
Poczciwa kobiecina i zarazem żona zabójcy.
No i szaleństwo w oczach policjanta, który rozpaczliwie szuka tropu i nie może go za nic w świecie odnaleźć.
Wyświetlając sobie mimowolnie te i inne sugestywne sceny, zapadłem w sen. I dzięki temu wyśniłem swojego demona. Demona, który by mnie dręczył, gdybym został policjantem.
Byłem młodym porucznikiem. Prowadziłem swoją pierwszą sprawę o zabójstwo. Każdego poranka, zaraz po przebudzeniu, czułem przyspieszone bicie serca i jakiś bliżej nieokreślony niepokój. Przez cały dzień wytężonej pracy nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ta sprawa jest skazana na porażkę, sprawca zniknął, ślady się zatarły, jakikolwiek dowód to mrzonka. Gdy do swojego gabinetu wzywał mnie naczelnik, dostawałem ataku paniki.
– Jesteś dupa, a nie policjant. Zaufałem ci, a ty się błąkasz po mieście jak smród po gaciach i nic z tego nie wynika, chłopie. Daję ci tydzień, a potem wylot na ulicę, do prewencji, patrolować ulice.
Happy end zdarza się tylko na amerykańskich filmach – mamrotałem podczas bezsennych nocy i rozpaczliwie szukałem nowych pomysłów śledczych.
A demon podpowiadał: rzeczywistość to nie kryminał, to chaos, nie opanujesz go, nie złapiesz sprawy, nie masz szans.
W którymś momencie zorientowałem się, że mam wygląd komisarza Matthäia, któremu całe miasto przygląda się z niesmakiem.
Wtedy zapadła ciemność, poczułem, że spadam, jęknąłem cicho i raptownie obudziłem się. Na szczęście byłem sobą, czytelnikiem kryminałów, który nie musi rozwiązywać żadnej sprawy i który przygody przeżywa tylko w czasie snu i lektury.
Usiadłem na łóżku, odczekałem chwilę, żeby przyzwyczaić się do ciemności, po czym wstałem i podszedłem do okna. Odsłoniłem żaluzje. Miejska sceneria oświetlona lampami i neonami podziałała na mnie kojąco.
ODCINEK SZÓSTY
Początek kryminału
Kątem oka dostrzegam ciało leżące na podłodze. Robi mi się gorąco, serce zaczyna szybciej bić. Czy to lęk? Po krótkim wahaniu decyduję się spojrzeć – frontalnie, dokładnie. I widzę: na dywanie, obok kanapy, leżą zwłoki młodego chłopca.
Wypuszczam powoli powietrze. Nieruchomieję na kilka sekund. Potem przygryzam wargi i przewracam kartę; w tle słyszę rozmawiającą przez telefon panią rzecznik, w gabinecie której czytam akta sprawy. Takich zdjęć jest więcej, bo więcej było ofiar. Tknięty jakimś impulsem chcę sprawdzić daty urodzin dzieciaków. Wertuję dokumenty i znowu zastygam w bezruchu.
Lata: 1977, 1978, 1979.
1978 rok…
…czuję zimne ukłucie w sercu. To dla mnie podstawowa data. Najważniejszy punkt odniesienia. Oznacza początek. Nigdy jej nie zapomnę, to byłoby absolutnie niemożliwe. Wtedy przecież przyszedłem na świat; na szczęście daleko od Poznania, jakieś dwieście kilometrów.
„To mogłem być ja” – uderza mnie ta dziwna myśl i natychmiast wyobrażam sobie scenę, w której moi rodzice wracają do mieszkania, gdzie leżą zwłoki, moje zwłoki. To zbyt straszne, więc odpędzam złe myśli; z trudem, ale jednak.
Biorę łyk kawy, spoglądam na jasnowłosą panią rzecznik, która po raz kolejny podniosła słuchawkę telefonu stacjonarnego. Wracam do akt, sięgam po tom opisujący zabójstwo Krzysia. Odnajduję fotę matki, później raz jeszcze czytam protokół przesłuchania ojca i raport z oględzin zwłok. Robię zdjęcia, żegnam się i wychodzę – przyznaję, że w dość płaczliwym nastroju.
W nocy, leżąc po ciemku w łóżku, przypominam sobie relację ojca, którą jakiś funkcjonariusz zapisał niebieskim długopisem.
Po wejściu do mieszkania rozebrałem się w przedpokoju i na wieszaku powiesiłem swoje rzeczy… zacząłem obierać ziemniaki… do mieszkania wróciła z pracy żona, pytając, czy syn jest w domu… odpowiedziałem, że nie, bo było cicho i nie widziałem nigdzie jego plecaka… żona poszła do pokoju… było około 15:30… zaczęła krzyczeć… i wołać mnie na pomoc… że Krzysiu nie żyje… gdy wbiegłem do pokoju, zobaczyłem nogi syna w butach… na szyi syna zobaczyliśmy ręcznik mocno zaciągnięty… Rozciąłem go nożem…
Zasypiając, uprzytamniam sobie, że tego dnia przekroczyłem kolejną granicę w swoich literackich działaniach, że odtąd powieść kryminalna będzie kojarzyła mi się z pożółkłymi aktami, wycinkami starych gazet, opowieściami policjantów, z czymś bardzo poważnym, śmiertelnie realnym, a prze wszystkim z gatunkiem, którego celem jest schodzenie w głąb człowieka, sondowanie jego skomplikowanej, pokręconej duszy.
Kryminał jako studium ludzkich demonów.
Czy coś mi się przyśniło tej nocy?
Tak! Jack Nicholson, który w filmie „Obietnica”, będącym adaptacją znakomitej opowieści Friedricha Dürrenmatta, a wyreżyserowanym przez Sean Penna, zagrał starego policjanta. Ten nieszczęśnik złożył obietnicę rodzicom zgwałconej i zamordowanej dziewczynki, że złapie zabójcę. Piszę „nieszczęśnik”, albowiem wąsaty oficer tak się zatracił w bezskutecznych poszukiwaniach, że popadł w szaleństwo.
Stawiam kropkę, idę do pokoju, sięgam po tom Dürrenmatta, kartkuję, a na koniec sprawdzam datę wydania.
Otwieram oczy ze zdziwienia: 1979 rok.
□
ODCINEK PIĄTY
Przemo nie żyje
Po wyczerpującym treningu wsiadam do samochodu, opieram się wygodnie o fotel, wyciągam pojemnik z kurczakiem, biorę pierwszego kęsa, oddycham przeciągle – w końcu chwila odpoczynku. Nagle dzwoni telefon. Widelec wypada mi z ręki, kawałek mięsa brudzi karmelowe spodnie. Po krótkiej szarpaninie z samym sobą odbieram połączenie. „Tak?”. „Cześć, mam złą wiadomość”. „Jaką?” „Przemo Woźniak nie żyje”.
Jestem w szoku.
Jakiś miesiąc temu siedzieliśmy razem w podpoznańskiej restauracji „Estella”. We czterech: Jurek Jakubowski, Przemo Woźniak, Waldek Ciszak i ja. Dwóch bohaterów „Mężczyzny w białych butach” i dwóch autorów tej świeżo wydanej powieści. Piękna słoneczna pogoda, dobre jedzenie, świetne nastroje. Komentujemy bieżące sprawy, dowcipkujemy.
Rozbawiony przyglądam się emerytowanym policjantom. Ci sześćdziesięcioletni faceci tworzą zgrany, filmowy tandem. Nadają na tych samych falach, w lot łapią każdą aluzję. Dogadują sobie po chłopacku. Przemo przypomina trochę Franka Dolasa z „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, a Jurek Johna Wayne’a z legendarnych westernów. Pierwszy jest chudy jak patyk, drugi ma o wiele bardziej majestatyczne gabaryty. Obaj wąsacze. Obaj niesamowicie energiczni – z powodzeniem mogliby zasilić „Siedmiu wspaniałych”.
– Wszyscy myślą, że ja lubię golonkę – śmieje się Woźniak i spogląda na kumpla. – A to on lubi. Nie ja.
Jakubowski uśmiecha się szeroko.
– Zawsze jak jesteśmy w jakiejś knajpie, on nachyla się do mnie i mówi: „Weź sobie zamów golonkę, przecież lubisz”. No i kiedy zjada swoją, sięga po moją. A ja potem jestem głodny!
I śmiech, długi, przeciągły. Bardzo charakterystyczny. Bije z niego radość życia, ale też kozacka pewność siebie.
W trakcie pracy nad książką wiele godzin przeznaczyłem na przesłuchiwanie nagrań z tą gadatliwą dwójką. Głos Woźniaka działał na mnie hipnotycznie. Miał swoją odrębną dynamikę, barwę. Próbowałem go opisać, ale przecież cokolwiek nieudolnie: „Woźniak śmieje się całym sobą. Jak chłopiec. Ostatnie słowa poszczególnych zdań wypowiada o jeden ton głośniej”. Głos herszta.
Przyglądam się więc tym dwóm kowbojom i notuję w pamięci różne szczegóły, które mógłbym wykorzystać w trakcie pracy nad kolejną kryminalną opowieścią. Taki tandem to dobry koncept. Ich łobuzerskie rozmówki świetnie nadawałyby się na zabawne przerywniki.
Kiedy spotkanie dobiega końca, umawiamy się wstępnie na rozmowę o ich przygodach w CBŚ.
– Jest o czym opowiadać – pointuje Przemo, którego już nigdy więcej nie zobaczę. – Czekam na telefon.
***
– Cześć, mam złą wiadomość.
– Jaką?
– Przemo Woźniak nie żyje.
– Co ty mówisz?!
– No niestety.
– Kiedy pogrzeb?
– Jeszcze nie wiem. Dam ci znać.
***
27 września 2016 roku. Parę minut po 11.
Cmentarz na Górczynie.
Słoneczna jesień gryzie się z czernią ubrań zgromadzonych wokół trumny kolegów i przyjaciół.
Jestem pierwszy raz na policyjnym pogrzebie. Czuć tu jakiś specyficzny rodzaj wspólnoty.
Dużo ludzi po pięćdziesiątce, sześćdziesiątce.
– Poznaliśmy się trzydzieści dwa lata temu – Jurek Jakubowski trzyma mikrofon. Mówi spokojnie, płynnie, serdecznie… – W 1995 roku tworzyliśmy razem nową strukturę w poznańskiej policji. Wydział do Walki z Przestępczością Zorganizowaną. Przemo jako przełożony dbał o efekty naszej pracy, ale wiele czasu poświęcał także temu, żeby wszyscy podwładni czuli wsparcie… Później tworzyliśmy Centralne Biuro Śledcze, najpierw Wydział, potem Zarząd… Odszedł na emeryturę przedwcześnie. A teraz przedwcześnie odszedł na zawsze.
Pauza.
– W tych ostatnich dniach mam czasami wrażenie, że Przemo wyjechał nagle… Tylko zapomniał wziąć ze sobą telefon i… nie dzwoni.
Mówcy załamuje się głos.
A ja czuję, że za chwilę popłyną mi łzy.
Niektórzy nie wytrzymali. Słyszę płacz.
– Będzie nam go brakowało. Będzie mnie go brakowało… Żegnaj, przyjacielu.
***
Siedzę przed laptopem.
Nie wiem, jak spointować ten tekst. Nic nie przychodzi mi do głowy.
Włóczę się po folderach, oglądam zdjęcia. W końcu postanawiam odtworzyć zapis z 31 marca 2014 roku.
Rozlega się głos Woźniaka, która opowiada o wizycie niemieckich policjantów w Poznaniu.
Głos zza grobu.
Smakowitą narrację – na poły obyczajową, na poły kryminalną, przerywa raz po raz jego chichot. Przechodzą mnie ciarki. Co za monolog, wspaniały teatr jednego aktora. Jerzy Kryszak mógłby się od niego uczuć warsztatu stand-upowca.
„Pewnego pięknego dnia woła mnie szef.
– Przyjechali goście z Niemiec – mówi do mnie.
– No fajnie. Ale w jakiej sprawie?
– W Berlinie ktoś wyrzucił postrzelonego klienta z samochodu. – tu pada nazwisko. – To jest nasz obywatel.
– Nie znam gościa.
– Ty go nie musisz znać, ty masz się nimi zaopiekować, chłopie…”.
I chichot.
ODCINEK CZWARTY
Najciekawsze śledztwo
Jest wieczór, chyba marzec. Jedna z poznańskich kafejek. Siedzimy przy stoliku i rozmawiamy ściszonymi głosami, raz po raz nachylając się ku sobie. W pewnym momencie zerkam na dyktafon. Zadaję pytanie.
Banalne, szalenie dziennikarskie, może nawet nadęte, ale bardzo chcę usłyszeć na nie odpowiedź.
– Pana najważniejsza sprawa?
– Najważniejsza? – powtarza Miłosław Czarnecki, były Naczelnik Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego. – Hm, trudno mi tak na poczekaniu wskazać najważniejszą sprawę.
– Najważniejsza, najciekawsza, taka, która najmocniej ze wszystkich zapadła w pamięć…
Sześćdziesięciolatek przypominający trochę McLuhana – ten krótko przystrzyżony wąs – zastanawia się chwilę. Nie ma w sobie nic z filmowych detektywów. Schludnie ubrany, skromny, posługujący się świetną polszczyzną, intelektualista, który lubi dyskutować o historii Polski, geopolityce. I wywiadzie. Jego wzór policjanta to komisarz Claude Lebel, bohater „Dnia szakala” Forsytha: świetny oficer, ale i „zwykły gość” z poukładanym życiem rodzinnym. Ważny film: „Przygoda” Antonioniego.
Parę miesięcy temu wydał „Wydział”, cieniutką książeczkę składającą z dwudziestu sześciu opowiadań, których kanwą są wspomnienia kilku oficerów, między innymi Jerzego Jakubowskiego (tego od Kolanowskiego i Kwaśniaka). Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak naprawdę wygląda praca śledcza, koniecznie do niej zerknijcie. To dobra odtrutka na bajeranckie seriale, od których wszyscy jesteśmy uzależnieni. Dla mnie największym odkryciem była kwestia analizy akt i przesłuchanie (czasami przy wykorzystaniu wariografu). Te żmudne, trudne, powtarzane wielokrotnie czynności bardzo często okazują się kluczem do sukcesu. Dobry policjant jest upierdliwym analitykiem, a nie zawadiackim kowbojem.
– Najciekawsza to taka, której nie udało się rozwiązać, którą trzeba było umorzyć – odzywa się Czarnecki. – W „Wydziale” opisałem bardzo dyskretnie sprawę, która do dzisiaj mocno mnie wzburza.
– Dlaczego?
– Nie mogę o niej mówić szczegółowo. Na początku uznano, że to jest wypadek i zaprzestano dalszych czynności. Według mnie był to błąd w sztuce. Gdyby dokładnie przeczytano akta, sprawca zostałby szybko namierzony. A tak cały czas chodzi na wolności.
– Jakieś szczegóły?
– Nie mogę, naprawdę.
Po spotkaniu, późno w nocy, sięgnę po „Wydział” i raz jeszcze przeczytam „Zaplątanie”, nowelkę, do której nawiązywał Czarnecki. Opis frustracji oficera, który namierzył zabójcę i nic mu nie może zrobić – ponieważ zabrakło dowodów: „Patrzę na niego i czuję, jak robak wściekłości zżera mi wnętrze”.
Oto początek. Jakże wymowny.
„Patrzę mu prosto w oczy. Znamy nawzajem swoje myśli. Wie o tym, że nie mam złudzeń co do jego winy. I wie, że nie mogę mu nic zrobić, że za chwilę będzie wolny. Nie ma żadnych skrupułów. Zrobił to, co z zimną krwią zaplanował, przekonany o słuszności swojego działania”.
Docieram do ostatniego akapitu, zamykam książkę i nagle przypominam sobie pewnego policjanta, który popadł w obłęd. I już wiem, co byłoby moim przekleństwem, gdybym w przeszłości wybrał zawód policjanta.
ODCINEK TRZECI
Chłopaki płaczą
Piątek. Zbliża się 22:00. Za chwilę się zacznie, za chwilę usłyszę dźwięk, który wywołuje u mnie gęsią skórkę! Podchodzę cichutko do drzwi.
Uchylam je ostrożnie, żeby nie skrzypnęły. Kiedy słyszę uderzenie pałek perkusyjnych, a potem charakterystyczną gitarę, zastygam w bezruchu. Spoglądam w lustro, które wisi w przedpokoju i w którym odbija się obraz telewizyjny. „Crime Story”.
Del Shannon zaczyna śpiewać.
Porucznik Mike Torello uzbrojony w szpanerski płaszcz idzie powoli ulicą Las Vegas i pali papierosa. Coś go trapi.
As I walk alone I Wonder what went wrong /
With our love a love that was so strong /
And as I still walk on I think of /
The things we’ve done together /
While our hearts were young
Nabieram odwagi i wydobywam z siebie pokorny głosik: „Mamo, mamo, mogę obejrzeć z tobą?!”.
Zamykam oczy i czekam na odpowiedź. Cisza. Trzy sekundy wydłużają się jak trzy średniowieczne stulecia.
– Chodź – w końcu słyszę i natychmiast ruszam przed siebie, nie wyrabiając na zakręcie i potykając się o buty. Poturbowany zasiadam przed telewizorem i zaczynam łapczywie oglądać obrazy, o których jeszcze nie wiem, że są maksymalnie wystylizowane, że badacze popkultury nazywają je „hiperrealistycznymi”.
Wtedy – w 1991 roku – odnoszę wrażenie, że dopuszczono mnie do prawdziwego życia.
Las Vegas, padający deszcz i pościgi krążowników szos. Słabo opłacani policjanci, gangsterzy i ich piękne dziewczyny. Dużo złych emocji i nocne walki na śmierć i życie.
No i te teksty: „Jeśli kiedykolwiek kogoś skrzywdzisz, to znajdę to, co najbardziej kochasz i to zabiję. Twoją matkę, ojca, psa”.
Moje podniecenie podsyca fakt, że jest bardzo późna godzina, że mama zgodziła się na moją obecność przed czarnobiałym Saturnem tylko i wyłącznie w trybie warunkowym.
Oglądając „Crime Story”, identyfikuję się z małomównym porucznikiem, ale to delikatne poczucie grzechu wiąże mnie też z bezwzględnym gangsterem, którym był Ray Luca.
Raya bardzo się bałem, ale przecież jego śmierć wprawiła mnie w stan lekkiej melancholii. Coś się skończyło nieodwołalnie, na zawsze. A może on jednak wcale nie zginął? Nie pamiętam, nie mam pewności. Jak przez mgłę dostrzegam skrawki scen tego magnetycznego serialu.
„Żadnej ziemskiej atmosfery” – tak podobno odpowiedział Michael Mann, producent „Policjantów z Miami” i „Crime Story”, na pytanie o zasady tworzenia filmu.
Żadnej ziemskiej atmosfery.
Może i tak, ale kiedy wracam teraz, po dwudziestu paru latach, do kryminalnych opowieści, które elektryzowały mnie w dzieciństwie, dostrzegam przede wszystkim jedną zasadę. Emocjonalność.
Spektakularną emocjonalność.
Ktoś w trakcie internetowej dyskusji na temat „Crime Story” podrzucił link do sceny, w której porucznik Torello opłakuje zamordowanego partnera.
Pamiętacie? Strugi deszczu, intensywna kolorystyka (czerń, szarość, trochę niebieskiego), gra świateł, muzyczka. Mike w płaszczu i w kapeluszu. Wchodzi do budki telefonicznej. Najazd kamery. Porucznik zaczyna rozbijać szybę, szlocha i kuca. Piękna, melodramatyczna scena.
No cóż, prawda jest taka: chłopaki płaczą.
Bez tego nie ma porządnej opowieści, która zdobywa serca publiczności.
Chłopaki muszą zapłakać.
ODCINEK DRUGI
Prawdziwy glina
Usiedliśmy naprzeciwko. Włączyliśmy dyktafon, zadaliśmy pierwsze pytania i zaczęliśmy nasłuchiwać. Z rosnącą fascynacją.
10 kwietnia 2008 rok. Tego dnia przekroczyłem granicę fikcji kryminalnej.
A było tak.
Razem z Jerzym Borowczykiem redagowaliśmy kryminalny numer „Czasu Kultury”. W pewnym momencie któryś z nas zaproponował, żeby zgromadzony blok tekstów poświęconych literaturze oraz filmom uzupełnić rozmową z prawdziwym policjantem. Po krótkich poszukiwaniach namierzyliśmy w sieci stronę firmy detektywistycznej. Jej szefem był niejaki Maciej Szuba, dzisiaj prywatny detektyw, w przeszłości milicjant, a po transformacji politycznej policjant. Nawiązaliśmy kontakt i umówiliśmy się na spotkanie, które stanowi bardzo ważny moment w „mojej prywatnej historii kryminału”.
Dlaczego? Dlatego, że prawdziwe opowieści okazały się ciekawsze i bardziej pouczające niż fabuły opowiadane przez pisarzy.
Literatura kryminalna to częstokroć bajki dla dużych dzieci. Narracje oficerów to zazwyczaj frapujące przypowieści o ludzkiej egzystencji, które niuansują nasze myślenie o rzeczywistości.
Ta konfrontacja dała mi do myślenia i – jak dzisiaj to widzę – ukierunkowała zawodowo. Bliżej mi do „Pitbulla” niż do „Kryminalnych”.
Szuba opowiedział, jak jego zawód zmienia psychikę, wyjaśnił znaczenie sekcji zwłok i oględzin miejsca zbrodni. Wygłosił pochwałę przesłuchania, podkreślił wagę planu śledztwa. Przypomniał też parę spraw, między innymi sprawę Ziętary – („Błąd popełniono – jak zwykle – na samym początku śledztwa”).
Ale spośród tych wszystkich wątków chcę teraz wyodrębnić jeden, który mógłby stać się kanwą niebanalnej noweli.
Posłuchajcie starego gliny.
„Podczas jednego z aresztowań – w Środzie Wielkopolskiej – wszedłem do knajpy. ‘Mój’ Józiu Deka – podejrzany – stał przy bufecie, a knajpa wypełniona była miejscowymi pijaczkami. Podszedłem do niego i mówię: ‘Panie Józiu! Jak pan skończy to piwo i papierosa spali, to niech pan wyjdzie na zewnątrz. Widzi pan tego poloneza? No, to zapraszam, bo przecież tu nie możemy gadać’. Przyszedł do samochodu, wylądował w Poznaniu i przyznał się, że zabił kolegę. A gdybym wpadł do środka z giwerą, to bym stamtąd nie wyszedł, bo by mnie tamte lumpy skopały. No, i Józiu wypił sobie to piwo, ostatnie na kilka lat i nie miał do mnie żalu. Bo o co? Przecież to nie ja zabiłem, co nie?”
Świetna scena – pomyślałem, wsłuchując się w Szubę – Z takich kawałków montuje się wciągające filmy.
Oczami wyobraźni ujrzałem knajpę utrzymaną w stylu retro, nieogolonego śledczego, który spogląda ze smutkiem na podstarzałego alkoholika. Potem rozbrzmiewa jakaś delikatna muzyczka. Jeden z facetów wskazuje starego poloneza, drugi kiwa apatycznie głową, zaciąga się papierosem…
Tego dnia, późnym wieczorem, obejrzałem odcinek „Gliny”, ulubionego serialu kryminalnego, który wyreżyserował Władysław Pasikowski.
Pointa zelektryzowała mnie!
Była przecież parafrazą sceny opowiedzianej przez Szubę.
Rzecz dzieje się w garderobie. Komisarz Gajewski, którego gra Jerzy Radziwiłowicz, wpatruje się w młodego chłopaka. Zabójcę kochanka swojej matki.
– Nie chcę robić z tego widowiska. Zaczekam na zewnątrz. W samochodzie – mówi glina i natychmiast rozlega się jazzujący motyw.
Co mnie zelektryzowało?
To niespodziewane nałożenie się faktów i fikcji.
Nie wiem, dlaczego, ale lubię, kiedy dochodzi do tego rodzaju spotkania. Czuję wtedy, że obydwie dziedziny cudownie się zazębiają.
W tym wypadku Pasikowski udramatyzował Szubę, a Szuba potwierdził Pasikowskiego.
ODCINEK PIERWSZY
Kryminał nad kryminały: „Wakacje z duchami” Adama Bahdaja To kryminał numer jeden. Wiarygodny, elektryzujący jak żaden inny, zapadający na zawsze w pamięć. Mityczny. Po prostu najważniejszy. Właśnie skończyłem go czytać – czy ja wiem, po raz setny? I nie będę ukrywał, dostałem gęsiej skórki.
„Wakacje z duchami”, powieść Adama Bahdaja z 1962 roku, zekranizowana w postaci serialu przez Stanisława Jędrykę w 1971 roku.Pamiętacie? Na pewno pamiętacie! Trójka chłopców przyjeżdża na wakacje do cioci Lichoniowej. Perełka, Mandżaro i Paragon. Jest cudownie. Wieś, las, jezioro, niedaleko zamek, no i pyszne jedzenie (na przykład pierogi z jagodami). Brakuje tylko przygód! Dlatego ta dziarska ekipa zakłada Klub Młodych Detektywów i zaczyna intensywnie szukać przestępców.
„Wreszcie rzekł przeciągle: – Chodzi o to… że… może byśmy założyli klub detektywów…
Tego się nie spodziewali! Chłopcom z nagłego wrażenia opadły brody. Zaniemówili. Perełka mrugał rudawymi rzęsami. Paragon marszczył śmiesznie czoło. – Fenomenalny pomysł – wyszeptał pierwszy Perełka. Mandżaro odetchnął z ulgą. Spojrzał pytająco na Paragona. Ten uśmiechnął się po swojemu – szczerze, łobuzersko. – No dobra… pomysł obleci… ale skąd weźmiemy przestępców? |
Świeżo mianowani detektywi mają szczęście: na zamku straszą duchy. Rozdzielają pomiędzy siebie zadania operacyjne i ruszają do akcji. Szybko okazuje się, że 1. ze sprawą powiązani są studenci, którzy prowadzą na zamku badania archeologiczne i że 2. owe duchy posługują się najnowszymi technologiami radiofonicznymi.
Akcja rusza z kopyta! Fabuła się komplikuje, pojawia się wątek kradzieży cennych malowideł, dochodzi do rozłamu w klubie, a Perełka zakochuje się rezolutnej Joli, która także chce spróbować szczęścia w detektywistycznym fachu. Dzielni chłopcy dają jednak radę i po wielu perypetiach doprowadzają sprawę do końca. Zwycięsko. A na tym końcu Bahdaj – doprawdy mistrz angażującej narracji!!! – serwuje nam świetnego twista: jeden z przestępców wcale nim nie jest!, to kapitan milicji, który ściga złodziei obrazów. Kiedy wszystko zostaje wyjaśnione, młodzi śledczy idą się wykąpać. Przecież „Wszystkim nam należy się urlop”.
Teraz, kiedy piszę ten tekst, przeglądam jednocześnie wpisy poświęcone „Wakacjom z duchami” na lubimyczytać.pl. Są utrzymane w nostalgicznej poetyce. Wyłania się z nich obraz kultowej książki, która zaczarowywała rzeczywistość, wszczepiała pragnienie przygody i motywowała do działania lepiej niż Ewa Chodakowska do fitnessu…
Na przykład taki fragment: „Jedna z moich ulubionych lektur, do których wiele razy wracałam w dzieciństwie. Przygody chłopaków tak mnie rozochociły, że wraz z kuzynem zaczęłam szukać skarbów w …babcinym ogródku. Skończyło się wielką awanturą, bo głęboko okopaliśmy krzak porzeczki i bidulek zmarniał…:)
<Wakacje z duchami> bardzo pobudziły moją wyobraźnię i sprawiły, że zaczęłam coraz częściej czytać powieści detektywistyczne, niezmiennie próbując odgadnąć, jakie będzie zakończenie” (allison).Inne wpisy są podobne. Stanowią więc dowód, że Bahdajowi udało się to, co udaje się tylko prawdziwym mistrzom opowieści: poruszyć czytelników do głębi i na zawsze odcisnąć w ich duszy sugestywny ślad.
Swoją drogą, pisarze „dla dzieci i młodzieży” to jakiś osobny, wyjątkowy gatunek literatów. Oni przecież formują ludzkie umysły. Doprecyzowują nasze DNA. Tworzą nas. Albo przynajmniej zaobrączkowują jak ornitolodzy ptaki.
Pamiętam jak dziś. Miałem dwanaście lat, skończyłem czytać „Wakacje z duchami”, wyszedłem na podwórko i zacząłem rozglądać się za przestępcami. Żadnego nie znalazłem, więc poszedłem do miejskiej biblioteki i wypożyczyłem wszystkie książki Bahdaja. Czytając z wypiekami na twarzy kolejne tytuły, marzyłem o genialnych wakacjach. O takich, które zmienią moje życie w sensacyjną opowieść.
Czasami zastanawiam się, na kogo wyrośliby młodzi detektywi, gdyby byli realnymi ludźmi…
Paragon, najbardziej wygadany, z czarującą gadką, mógłby być politykiem albo dyplomatą. Sztywny Mandżaro, o kierowniczych zapędach – menadżerem, a Perełka, nieśmiały, niepozorny – pisarzem. Nie wiem, wiem tylko, że dzisiaj byliby na pewno grubo po sześćdziesiątce.
No cóż, pozdrawiam was, chłopaki. Byliście świetni!!!
„Absolutny mój rekord w ilości czytania jednej książki. Od 6 do ok 14 roku życia przeczytałem ją 24 razy! Za każdym razem jak mi się kończyły książki z wypożyczone z biblioteki sięgałem po “Wakacje z Duchami”. Fragmenty znałem na pamięć. Jedna z najlepszych książek dla młodych czytelników. Polecam” (qbin2001) |
□